Chillout przy herbacie



Czemu straszą? - 04.03.2013

"Buenos días! Mamy środę 27 lutego 2013 roku. Do końca roku zostało już tylko 307 dni. Na zegarze 07:20. Witam Was w ten piękny, słoneczny dzień. W tej chwili na termometrach mamy dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza. Dziś słupki rtęci skoczą do dwudziestu ośmiu, ale nie więcej. Dzień jak co dzień. Bez zachmurzenia. Udanego dnia!" - takimi słowami powitał słuchaczy porannego pasma prezenter lokalnej stacyjki na północy Hondurasu. Po chwili zaś puścił kawałek reggae?owca Lucky Dube (możecie sobie puścić na You Tube w trakcie czytania - nawet fajne to to...). Troszkę mnie przebudził, nie będę ukrywał. Akurat drzemałem na ostatnim siedzeniu słynnego "chicken busa" (piękne, żółciutkie "ogóry", jakimi Amerykanie zwykli podwozić dzieciaki do szkół), jakich pełno w całej Ameryce Środkowej. Czemu akurat z tyłu? Proste. Po tylu ostrzeżeniach (o tym za chwilę)... Wolałem mieć plecak w zasięgu wzroku. A ten - nie ma zmiłuj - musiał wylądować na samym końcu pojazdu. Za parę chwil autobus przecież wypełni się do granic możliwości i nie będzie nawet miejsca na zmieszczenie tutaj paznokcia od małego palcu u stopy. Miałem szczęście. Wszedłem do busa na pierwszym przystanku.

Kierowca pogłośnił nieco głośniki. Akurat na refren "God Bless The Women". No, pięknie, pięknie. Zwykle jestem na to wściekły. Ale nie dziś. Dziś jest "ten dzień". W sumie nie wiem nawet dlaczego. Chyba znów się zakochałem. ;) Kilka tygodni na ukochanej ziemi znów zrobiło swoje. Do powrotu do domu już bliżej niż dalej - trzeba zacząć doceniać, co mi tu serwują. Nawet, jeśli jest to rozpalony do granic możliwości głośnik nad lewym uchem. Dobrze mi. Tak jakoś.

Okna rozchylone do granic możliwości. Przy nabieraniu prędkości może naprawdę urwać głowę. Ale za to, gdy stajemy (a to proces powtarzany co jakieś 3 minuty)... Stróżka potu leniwie ocieka przez ramię, pachę, na brzuch. Jest naprawdę upalnie. Skwarno. Nawet siedzącemu obok mnie sympatycznemu Murzynkowi. On też ledwo zipie. Trwając w bezruchu. Ale uśmiecha się, co pewien czas, pytając tylko: "Jak leci, gringo? Ciepło, co?"

Do rzeczy jednak. Przez ostatnie dni miałem okazję przewędrować nieco Nikaragui i - co ma miejsce obecnie - Hondurasu. W większości miejsc oprócz przyjaznych uśmiechów witały mnie także przerażone oczy.
- Ej, ty! Ale gdzie ty się dalej wybierasz? - zaczepia mnie na oko około pięćdziesięcioletni mężczyzna sprzedający na rogu owoce (za 2 banany zapłaciłem u niego równowartość... 24 groszy).
- No, jak to? Idę zobaczyć twoje miasto (zauważyłem, że oni to bardzo lubią - "moje miasto", "Witaj, w moim mieście, przybyszu!", i tak dalej...) - odpowiadam zdawałoby się logicznie.
- Porypało cię? Bierz taksówkę.
- Ale przecież w ten sposób nic nie zobaczę... - próbuję uratować się przed stratą kolejnych lempir (waluta Hondurasu).
- Nie ma mowy! Tutaj biali nie mogą chodzić o tak o! Nie zdążyłeś jeszcze zauważyć, że Honduras to naprawdę niebezpieczny kraj?
- No właśnie chyba nie zdążyłem - przyznaję zupełnie uczciwie.
- Może więc masz szczęście...

Przyznam się, że po kilku tego rodzaju dialogach zacząłem się nieco głębiej zastanawiać nad tym całym zjawiskiem. O co w tym wszystkim chodzi? Bo żeby to było raz. Incydentalnie. Ale nie! O "niebezpiecznym Hondurasie" słyszę tutaj co i rusz. Głównie z ust tzw. "lokalsów". Nie wiem. Czy oni tak bardzo dmuchają na zimne? Aby nie było afery z "atakiem na gringo w ich ukochanym mieście". Czy może faktycznie jest tutaj aż tak groźnie? Aha... Zapomniałem Wam dodać, że w podobnym tonie wypowiadali się spotykani (choć raczej niezbyt licznie) biali turyści.
- Oh, man, La Ceiba? Fuckin? dangerous ciy... - ostrzegał mnie wylegujący się na kolorowym hostelowym hamaku Italianiec, zaciągając się drugim już skrętem.
Po chwili zaś rozpoczął opowiadanie, jak to ponoć poszedł z kumplami do lokalnego baru napić się piwa i zobaczył idących za nim kilku postawnych mężczyzn (kurde, gdzie tu ci "postawni mężczyźni - przeciętny Honduranin ma nie więcej jak metr siedemdziesiąt!). Twierdzi, że mieli broń. A w trackie ich piwnej uczty ci "postawni panowie z bronią" zaczęli coś do siebie szeptać i bacznie ich obserwować. Włoch miał uciec ze strachu. Sam nie wiedziałem, czy mu wierzyć, czy nie. Owszem, i mnie czasem zdarza mi się koloryzować. ;) Ale w takich sprawach jak ostrzeganie drugiego przed niebezpieczeństwami... No, nie wiem, czy bym uciekał się do tego typu sztuczek. Może faktycznie ten Honduras taki nieciekawy?

Inny przykład? W drodze na dworzec w Tegucigalpie (stolica Hondurasu) zaczepia mnie stojący przy wejściu poczciwie wyglądający Mulat.
- Mogę cię przeprosić?
- Tak?
- Znasz hiszpański, czy wolisz po angielsku?
- Po angielsku będzie na pewno swobodniej - śmieję się.
- Słuchaj, przyjacielu. Będę szczery. Właśnie mnie okradli. Zabrali mi wszystko. Pieniądze. Cały bagaż. Wracam do domu. Żona nie wie, co się dzieje. Zbieram na bilet.

Też gra? Nie sądzę...

Zatem, gdzie leży prawda? Pewnie, jak to najczęściej w tego sytuacjach bywa: pośrodku.
- Pani mi powie. Ale tak szczerze. Zamierzam iść do centrum. Na piechotkę. Taka piękna pogoda. No, i więcej zobaczę. Czy ta Tegucigalpa rzeczywiście taka niebezpieczna, jak mnie tutaj ostrzegają? - pytam starszej, przesympatycznej pani recepcjonistki przed opuszczeniem mojego hostelu (pilnie strzeżonego przez uzbrojonego w strzelbę strażnika).
- A wiesz co... No, tak troszkę jest. Ale nie bardziej niż w innych dużych miastach Ameryki Środkowej. Po prostu trzeba uważać. Chyba możesz iść.
No, wreszcie jedna! Zatem już więcej osób nie pytałem. I poszedłem.

I wróciłem. Po drodze było kilka ponownych ostrzeżeń. Nie istotne jednak.
Udało się posmakować nieco Ameryki Środkowej. Chyba tej prawdziwej. Tej zza klosza. Na targu. Na nieco zrujnowanych pokolonialnych placach. Pośród uśmiechów pozdrawiających mnie dzieci. Wśród latino-muzyki. Hmmm... I wiecie co? Stało się. Do miłości jeden krok.

Mam nadzieję, że gdy zasiądę do pisania kilku reportaży, uda mi się i z Wami. Rozbudzić to uczucie. Bo jest zniewalające. Prawdziwe. I z taką nutką tęsknoty. Bo... mi się już chce wracać. ;) Choć mówią, że niebezpiecznie.

Powrót do wszystkich wpisów