Chillout przy herbacie



Padre - 10.12.2012

Pamiętam go doskonale. Nieco zaokrąglony. Choć nie tak zupełnie. Ot, powiedzielibyśmy: zdrowy chłop. W kapeluszu. I w przeciwsłonecznych okularach. Nie dziwota. Żar lał się nieba niemiłosiernie. Upał i duszno. Spacerowaliśmy z Kubą po niewielkiej wenezuelskiej mieścinie Mantecal w poszukiwanie nijakiego "Padre". Wtedy usłyszałem go po raz pierwszy. "Hola, blanco!" - zawołał z ulicy.
- Pewnie jakiś naćpany. Lepiej takich omijać... - pomyślałem od razu.
I ruszyliśmy dalej, pozostawiając bezradnego mężczyznę z tyłu, za nami. Podejrzewam, że musiał w tej chwili pomyśleć, że najwidoczniej przybysze nie mają ochoty z nim porozmawiać. Machnął więc ręką i poszedł do kafejki internetowej, w której to miał napisać do nijakiego Wojciecha z pytaniem: "kiedy właściwie ci dwaj, o których mi pisałeś, przyjeżdżają?"

My tymczasem szukaliśmy dalej. Po kilku minutach spaceru dotarliśmy do niewielkiego kościółka. Jedynego w tej mizernej mieścinie.
- Buenos días!, Signora. Szukamy nijakiego Padre...- uprzejmie zapytał Kuba pani krzątającej się u wyjścia.
- Padre? - zapytała nieco zdziwiona.
- Tak, tak. Padre Jorge. Księdza z Polski. Zna go pani?
- A! Tego? Pewno, że znam. Idźcie dalej tą uliczką i na rogu w lewo. Mieszka w takim zielonym domku. Na pewno znajdziecie.

I tak się  zaczęło. A właściwie "zaczęła". Nasza wspólna przygoda z Padre. Tym samym, o którym w swojej książce pisał Wojciech Cejrowski. Tym, o którym pisał mniej więcej tyle: <<Padre stał wypięty zupełnie nie po księżowsku z głową zanurzoną w zamrażarce Z grzechotem przesuwał zawartość w poszukiwaniu czegoś stosownego na dzisiejszą kolację.
 - Będziemy musieli upiec węża - zawołał spomiędzy zmrożonych mięsnych brył, bo już nic innego nie mam.
 - Dzisiaj piątek - rzuciłem przekornie.
- Nie szkodzi - odrzucił ksiądz - to był wąż wodny, więc da się podciągnąć pod "dania rybne".>>

I taki pozostał do dziś. Uśmiechnięty. Ze zdrowym dystansem do życia. Czerpiącym z życia garściami to, co rzeczywiście cenne. A przy tym prawdziwy facet. Taki, co wytrzyma w dżungli kilka tygodni. Przeżyje zabijając kajmany, czy węże. Taki, co sam wyremontuje kościół. Położy dach. Wyklepie podłogę. Taki, co musi dogadywać się z seryjnymi mordercami siejącymi spustoszenie w jego własnej parafii. Prawdziwy Ojciec. Prawdziwy Padre.

Dlaczego dziś mi się zebrało na pisanie właśnie o Padre? Może dlatego, że zbliżają się Święta Bożego Narodzenia? I może ktoś szuka prezentu pod choinkę? I może nie ma pomysłu? I szuka natchnienia? Może... ;) Kilka tygodniu temu ukazała się na rynku książka autorstwa Jerzego Pecolda. O jednoznacznym tytule; "Padre". To zbiór zapisków naszego Padre. Od siebie dodam, że wśród 277 stron znalazło się i jedno zdanie na temat takiego jednego młokosa (a właściwie dwóch młokosów) - który to odwiedził go w jego dalekiej ziemi.

Polecam. ;) Tyle chyba mogę.

Powrót do wszystkich wpisów