Chillout przy herbacie



Piątek z grabiami w dłoniach - 05.11.2012

Nadarzyła się okazja. Wolny dzień. Z nieba akurat nie lało - nie to co dziś. Zerwałem się o 4 rano i w drogę. Wpierw autobusem do Białegostoku. Następnie starym Ikarusem na Hajnówkę. Fajnie, że są jeszcze takie miejsca. Taki klimat. Jak kiedyś. Zatrzaskuję za sobą pordzewiałe drzwi. W środku oprócz kierowcy siedzi może jeszcze z pięć, sześć osób. Pani z dwójką dzieci chce otworzyć okno, bo jej zbyt duszno. Za oknem zero stopni, więc starsza babuleńka, opatulona w kilka swetrów stanowczo protestuje. Rozpoczyna się awantura. Kierowca też powoli nie wytrzymuje. Przygryzam wargi. Do mojego przystanku jeszcze kilkanaście kilometrów. Wytrzymam. Muszę. Głośna dyskusja na temat: z jednej strony szkodliwości duchoty, z drugiej zaś: przeziębienia od chłodu sprzyja w zabijaniu czasu. O, już? Ależ to minęło! To chyba faktycznie tutaj. Miejscowość Narew. Wychodzę. Teraz już tylko na piechotkę.

Tabliczka z drogowskazem "Odrynki 7 km" ulokowana jest tuż przy cmentarzu. Głowna szosa skręca w lewo. Mój cel odbija w prawo. Idę dopiero dwadzieścia minut, więc w głowie jeszcze raźno. Tym bardziej, że wreszcie zostawiam w tyle ruchliwą trasę i zagłębiam się w las. Przede mną asfaltowa droga donikąd. Ani żywego ducha. To też nie dobrze. Nie będzie jak złapać okazji. Oho, coś jedzie. Coś szybko, jak na drogę w lesie. Wystawiam kciuk. Srebrny Volkswagen jeszcze bardziej przyspiesza. Przejeżdża, a pęd powietrza wytrąca mnie nieco z równowagi. Fajny koleś... Idę dalej. Po pewnym czasie kolejne auto. Jakaś ciężarówka. Facet wiezie drewno. "No, ten to na pewno się zatrzyma. Cały dzień jeździ w tę i z powrotem. Pewno dawno z nikim nie gadał" - myślę dziarsko machając dłonią. To samo. Huk mijanych opono odbija się od ściany okolicznych drzew. Fajnie... W takim tempie do celu dojdę pewnie za jakieś półtorej godziny. Ech...

Ostatecznie znajdują się dobrzy ludzie, którzy podwożą samotnego wędrowca na wzgórze ponad Odrynkami.
- A to pan tutaj pierwszy raz? I tak się sam w las zapuszcza? Wariat z pana - mówi żona kierowcy robiąc miejsce z tyłu maleńkiego Cinquecento.
Wariat, nie wariat. Dojechać do samotni ojca Gabriela jakoś trzeba. Z pagórka widać już wijącą się wśród wilgotnych trawiastych torfowisk kładkę. Przed wejściem ostrzeżenie: "Uwaga! Ślisko!" I faktycznie. Kilka kroków nierozważnego Stefa i pierwsze bliskie spotkanie w cztery oczy z obślizgłymi od wilgoci dyktami jest tuż-tuż. Zaletą żabiej perspektywy jest to, że świat z tej pozycji jawi się jako połacie wysokich na 2 metry traw i widocznych sponad nich błyszczących kulistych kopuł cerkiewki. Nawet ciekawy widoczek. Jestem już blisko.
- Bracie Czcigodny! - słyszę idąc jeszcze po kładce.
- Tak, proszę ojca?
- A co mi tu robią te deski?
- Nie wiem. Nie kładłem ich tutaj...
- Nie kładłem, nie kładłem. W tej chwili mi to stąd zabierz. To nasz dom. Ech, ty gagatku, gagatku...
- Ale to naprawdę nie ja.
- Nie oszukuj mi tu, młody, nie oszukuj. Ja wszystko wiem, pamiętaj!
    
Czas przekroczyć bramę skitu.
- Oho, a tyś po kiego tutaj? - pogodne, żartobliwe oczy ojca Gabriela szybko wypatrzyły intruza. Teraz już wiem, że cały usłyszany przed chwilą dialog to pełen ironii i znakomitego poczucia humoru styl jego konwersacji.
- A przyjechał porobić zdjęcia...
- Ty mi tu nie kituj, Czcigodny Bracie!
- No, naprawdę! - mówię, uśmiechając się.
- Zostaw lepiej ten aparat i chodź. Bierz mi tu zaraz grabie i do roboty. Przydasz się.

W ten oto sposób dość niespodziewanie cały mój sprzęt ląduje gdzieś z boku, a ja wraz z ojcem i dwoma jego pomocnikami uprzątam teren monastyru z pojesiennego dywanu pełnego kolorowych liści.
- Skądś ty do nas przyjechał? - wypala, gdy nasze grabie są już blisko siebie.
- Z Warszawy.
- Aaa... Czcigodny Brat miastowy. Dlatego takie dwie lewe ręce ma...
- Przecie grabię jak i wy.
- E tam. Wydaje ci się. Wam się wiele wydaje. Dobra, starczy. Chodź, pójdziemy porozmawiać.

Oglądaliście "U Pana Boga w ogródku"? Albo którąś z kontynuacji? Tam właśnie był taki jeden ksiądz. Też ostry. Też mówiący to, co myśli. Bez owijania w bawełnę. I... też z długą brodą. :) Jak tak przechadzam się teraz z ojcem Gabrielem, mam nieodparte wrażenie, że na kilka chwil było mi dane przenieść się na plan kręcenia tamtego filmu. Ten człowiek jest dokładnie taki.

A rozmowy z nim to naprawdę uczta dla umysłu. Cięte riposty, ale i pełne wrażliwej bystrości na świat. Na przyrodę. Ojciec Gabriel mieszka tutaj już od sześciu lat. Wokoło rozlewiska Narwi. Ptaki, leniwa rzeka, trawy. Nieopodal granica z Białorusią. I on sam. Modlący się, witający przybyszów. Rozmawiający. Mówiący szczerze i bez zbędnej kurtuazji. Ale dowcipnie. I jakoś tak ciepło. Od siebie.
- Widzisz te rozlewiska? - mówi wreszcie.
- Trudno, żebym nie widział?
- Bo widzisz, z tą rzeką jest trochę jak z kobietą - "oho, zaczyna się", myślę.
- Jest krótka, wąska i zmienna.
- Z tą zmiennością to jeszcze kumam. Ale z tą krótkością?
- No, krótka jest.
- ...
- Nie rozumiesz?
- No, nie.
- No, tak. Miastowy? Wam to wszystko trzeba tłumaczyć. Chodź, zasłużyłeś na herbatę.
- Ale ja nie mam czasu. Zanim się przedostanę przez ten las do autobusu, minie z półtorej godziny najmniej.
- Oho, kolejna rzecz. Na nic nie macie czasu. Na nic.

Tak minął piątek. Z grabiami w dłoniach. W spacerze po wilgotnej kładce. I w dziwnych rozmowach z samotnych ojcem-pustelnikiem. Może tak właśnie miało być?

Powrót do wszystkich wpisów