Chillout przy herbacie



Dlaczego Chavez znów wygrał? - 08.10.2012

Są takie scenki w życiu wędrowca, które tkwią z głowie przybysza i tkwią... I wcale nie chcą wyjść. Tak było i tym razem. Rzecz działa się w jednej z tych porozrzucanych nad Orinoko mieścin. Zamieszkanych w większości przez samych Indian. Tych, którzy nie mieli już sił do życia w dżungli, a jednocześnie tych, których mierziło na samą myśl o wizycie w mieście. Tego typu niewielkich miasteczek nad brzegiem Orinoko wyrosło już kilka. Wychodzisz z łodzi. Robisz kilka susów, pokonujesz skarpę. Nieco chaszczy. I jesteś na miejscu. Klasyczny latynoski placyk. Jakiś pomnik miejscowego kacyka.  Ze dwa bary. W jednym mają nawet stół do bilardu. No, i rzecz jasna: port, a właściwie jego imitacja.

Zwykle nie wiele się tu dzieje. Wszyscy pochowani w swych rozciągniętych miedzy plamami hamakach. Żyją. Trwają w bezruchu. Ale nie dziś. Dziś jest festyn. Na środku placu jakieś nagłośnienie. Jest pal, z którym związany jest konkurs wspinaczkowy "kto pierwszy, ten lepszy". Nad spokojnym przebiegiem festynu czuwają rozlokowani dookoła kilkunastoletni chłopcy z mundurach. Coś dziwnego. Żołnierze? Tutaj? U Indian? Co jest, u licha? Po chwili wszystko staje się jasne. Wystarczy przyjrzeć się rozdawanym przez urocze hostessy ulotkom. Czy też skupić wzrok na powiewającej nad palem czerwonej fladze. Herbie komunistycznej rewolucji. Nadchodzi istotna chwila tego południa. Najważniejszy moment festynu. Losowanie nagród. Momentalnie na placu gęstnieje liczba gapiów. Mówiąc szczerze, nie bardzo wiem, skąd się wszyscy wzięli. Czekają na wynik. Losowanie... I już wszystko jasne. Po paru chwilach kilkunastu Indian opuszcza plac z nowymi silnikami spalinowymi do swoich pirog. Zadowoleni, uśmiechnięci. Dla nich to skarb jakich mało.

Plac pustoszeje. Żołnierze pakują swoje manatki. Szybko dekompletują sprzęt nagłaśniający. Wracają do garnizonu. Swoje już zrobili. Rozdali, co kazał pułkownik. Na placu nie ma też już Indian. Ci przyszli jedynie po nagrody. Gdzieniegdzie szwędają  się jeszcze ludzie w obrzydliwych czerwonych kurteczkach. To tzw. "zapychacze tłumu". Statyści. Obowiązkowi na każdym politycznym wiecu. Wiecu jedynego wodza. Brata ludu robotniczego. Prezydenta Hugo Chaveza.

Wróćmy do teraźniejszości. Dziś ogłoszono wyniki weekendowych wyborów. Niestety. Znów. Kolejne lata marazmu. Zabijania wolności gospodarczej. Kolejne lata przemocy na ulicach. Przerw w dostawach wody i energii na ulicach największych miast (w małych już od dawna stało się to normą). Kuba triumfuje. Dziś komunistyczny system zagwarantował sobie kolejne 5 lat darmowych dostaw ropy i importu ich żywności przez ich ukochanego przyjaciela. W imię rewolucyjnego braterstwa krwi.

Dlaczego Chavez znów wygrał? Bo sfałszował? Nie wiem. Nie koniecznie. Szczerze? Podejrzewam, że nawet nie musiał. Ma przecież głos Indian. Około jednej trzeciej wenezuelskiej populacji. Takich właśnie jak ci opisani w scence powyżej. Tych, którym raz na jakiś czas wręczy w prezencie silnik, obniży cenę paliwa, etc. Dla nich taki prezent to mniej więcej tyle, co dla przeciętnego Polaka prezent kilkuletniej pensji. Na kogo taki obdarowany zagłosuje przy najbliższych wyborach? Nawet nie będzie się zastanawiał.

A resztę dzieła przy urnach dokończą urzędnicy i wojskowi. Na 51% spokojnie wystarczy.
Szkoda.

Powrót do wszystkich wpisów